Ostatnio modna jest u mnie pewna odmiana powiedzenia „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
Przeczytałem niedawno jej klon, który brzmi; „Co cię nie zabije, to cię rozpieprzy”.
O ile pierwsza wersja jest pocieszająca, bo dająca nadzieję na to, że człowiek się wzmacnia wraz z pokonywaniem kolejnej przeszkody – o tyle druga jest chyba prawdziwsza. W każdym razie – dotyczy to mnie.
W całej tej sytuacji nie jest wcale dla mnie pociechą to, iż kiedyś – kiedy znowu trafię podobnie jak dzisiaj – będę mógł odwołać się do owego sławnego „doświadczenia życiowego” i skonstatować spokojem mędrca; „To już było i przeżyłem jakoś”.
Zbieranie nowych, przykrych doświadczeń nie jest dla mnie żadnym namaszczeniem danej sytuacji do rangi casusu, mogącego mi ulżyć kiedyś. Żyję teraz i teraz życie dokłada mi do dupy. I to w sposób na tyle nowatorski, że brak mi owego dystansu, wynikającego z możliwości odniesienia się do przeszłości – bez względu na to, jak zamierzchłej.
Czyli wczoraj nie dało mi nic na dzisiaj a dzisiaj nie przemawia do mnie jako pocieszyciel na przyszłość. Ogólnie rzecz ujmując – znajduję się w tym osławionym „tu i teraz”, gdzie „tu” obejmuje moje dość bliskie otoczenie (żywe, ledwo żywe i nieżywe) a „teraz” ma tendencje do wystawiania ryja ku (naj?)bliższej przyszłości. Klasyczna medytacja to z pewnością nie jest. Jest to natomiast pewna karuzela emocji. Takich „od Sasa do Lasa” – pisownia poprawna!
Z jednej strony biorąc – brak podobnych doświadczeń życiowych – powoduje u mnie pewne zagubienie. Bo niby teoretycznie to ja wiem, ale…
Właśnie!
Teoria jest zawsze ładniejszą siostrą praktyki. Jest stosunkowo uległa, mało kreatywna w stawianiu dodatkowych zasieków i taka… jakby miękka. Praktyka, jako wykładnik wszelkich możliwości przewidywalnych i tych mniej lub wcale – utwardza życie przeciw człowiekowi skonfundowanemu niepowodzeniami. Teorię i praktykę można by zmiksować mikserem o nazwie „doświadczenie życiowe”, ale jak było na wstępie – nie dostarczono.
I tak oto powstaje specyficzny stan ducha (hm…), który karmi się pozytywistycznymi pierdołami, wyniesionymi z domu, literatury, z teorii nadobnych a nieżyciowych czy też własnych pobożnych życzeń. Efektem przemiany tego pokarmu jest zawód, zdziwienie i pewna (jednak) bezradność. I jak to w życiu bardzo często wychodzi; z pięknego pokarmu wynika niekoniecznie piękny stolec!
A ten stolec jest podwaliną (niestety) dla tego wyciągniętego ku przodowi „teraz” – chociaż nie upieram się już przy „tu”.
Oczywiście, jest zawsze teoria wskazująca mimikrę, jako pewne wyjście z wielu sytuacji. Czyli jak siedzisz w klasztorze – staraj się być świętym, a jak siedzisz w więzieniu – bądź najgorszym zakapiorem.
Tyle, że (tak zwane) życie, rzadko daje tak skrajny komfort i przeważnie serwuje papkę dość trudną do sklasyfikowania, co w rezultacie nie daje możliwości prostego ustawienia się w zgodzie z aktualną sytuacją. A gdyby nawet, optymistycznie okazało się, że istnieje kolejna możliwość ucałowania życie w usta a nie w odbyt – pozostają jeszcze pewne zasady, które się ma.
I to ostatnie jest klasycznym podstępem, jakie życie stosuje wobec swoich podopiecznych. Przynajmniej niektórych. Bo zasady w życiu powinny pomagać. A życie dając nam zasady, daję często kopniaka, bo te zasady zostały rozdane jakoś nierówno i po łebkach. Albo część z nich jest zupełnie sprzeczna z tymi, które dostali inni.
A miało być po równo i sprawiedliwie!
Czasami czuję się jakiś niedopasowany do większości. Czasami mam żal. Czasami bunt…
Napisał bym nawet, że mnie to wkurwia, ale z latami moje emocje już trochę się stępiły. Zostaje coraz częściej gorycz i poczucie pewnej egzotyki własnej.
Nie jest to (dla mnie) dobry okres.