Reminiscencje zacznę od…
Oczywiście, trzeba było zahaczyć o Gdańsk.
Oczywiście, trzeba było zahaczyć o Gdańsk.
Jak Gdańsk, to Starówka.
Tuż po wejściu jest szyld „Muzeum Wolnego Miasta Gdańsk”.
Oni tam mają lekką schizę na tym punkcie. Niby muzeum, niby nic, ale podkorowo jest to jasny sygnał, że to stare polskie (ha, ha…) miasto ma pewne tendencje separatystyczne.
Trzeba na nich uważać.
Dzisiaj muzeum, jutro diabli wiedzą…
A za jakiś czas, to pewnie skończy się na tym, że jeszcze będą rządać dostępu do morza!
Wykarczować póki jeszcze nie urosło!
Mojej Wiernej (…) Małżonce zachciało się loda.
W pierwszej chwili trochę spanikowałem, ale okazało się, że chodziło takiego w pucharku.
No, i zaczęło się!
W Gdańsku nie ma normalnych lodów.
Same chore pomysły. O nazwach już nie wspomnę, bo one nic nie mówią o tym, czego się można spodziewać po zamówieniu. A my, ludzie prości, to i lody powinny być proste. Latamy więc od ogródka do ogródka. Nagabujemy ludzi, kręcimy się i z daleka wyglądamy jak Jehowi w akcji lub Rumuno-Cyganie pracujący w pocie czoła na kawałek chleba. No, taka przenośnia literacka.
Wreszcie, w 137. ogródku, panienka zrozumiała, że lody to lody i niekoniecznie muszą być nasączone gorzałą, obsypane muszelkami, bursztynami czy innym (tradycyjnym) przysmakiem dla umordowanych turystów.
Umordowanych, bo temperatura jak na Saharze. Tyle, że bez wielbłądów. A przynajmniej ja nie zauważyłem.
Umordowanych, bo temperatura jak na Saharze. Tyle, że bez wielbłądów. A przynajmniej ja nie zauważyłem.
Na Starówce, jak to na Starówce – kupisz wszystko.
Tyle, że ceny dość zniechęcające.
Zjedliśmy dorsza.
Smaczny.
Dwie porcje = 105 złotych.
Czuję się jak Carrington lub inny dotknięty bogactwem.
O czym donoszę z mieszanymi uczuciami.
AHOJ.
Odmeldowuję się.
P.S.
Na fotce wyszedłem taki, trochę zaniedbany ortodontycznie. Swoje (hm…) fanki informuję, że to tylko światło tak się ułożyło.
W rzeczywistości jest znacznie gorzej