(urlop – reminiscencje końcowe)
Jak widać na zdjęciu, dramaturgia raczej nienachalna.
Z tego, to by nawet Ernest Hemingway nic nie ukręcił.
Ale zaliczyłem Softcorowy Klub Morsa (SKM), taplając się w zbiorniku cieczy, ogólnie zwanej Bałtykiem.
Ile stopni miała woda, tego nie wiem, ale termometr skurczył mi się do 5. centymetrów. Jak kto bardziej dociekliwy, zapraszam do hydro-termicznych doświadczeń we własnym zakresie.
Trochę mnie do tego (taplania) podjudziła moja Wierna (…) Małżonka a trochę ratownik.
Małżonka to wiadomo – jestem dość wysoko ubezpieczony.
Natomiast ratownik – przez megafon:
– Drodzy plażowicze!
Do żółtej boi mogą wypływać jedynie osoby mające powyżej jednego promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Osoby, które mają poniżej tego wskazania, mogą wypływać do boi czerwonej. Alkomat znajduje się u ratownika. Prosimy nie sikać do wody. Dziękuję.
O trzeźwych ani słowa!
Poczułem się zdecydowanie wyobcowany.
– Poczekaj chamie – pomyślałem – a właśnie, że nasikam.
Za kare, że o „młodzieży niepijącej” ani słowa.
Niestety, nie wiem kto projektował dno w Bałtyku, na wysokości Rowów, ale im dalej, tym płycej.
Po 50. metrach miałem do kolan!
(po przeczytaniu ostatniego zdania)
WODY miałem do kolan, żeby potem dziwnych tekstów nie było!
Wysikałem się, oszczędzając przy tym 4. (słownie: cztery) złote, bo tyle kosztuje kibelek!
Wcześniej, to nawet zezłościłem się trochę na Ilonę, bo wyszła po minucie.
Za te cztery zyle, to mogła odsiedzieć chociaż z pięć minut.
Zawsze szastała!
W wodzie, oprócz mnie i kilku nawalonych, to były jedynie obsrańce. Takie po 3-5 lat.
Ale jak wiadomo, one zrobione są z mięsa (ciało, to ma się dopiero po okresie dojrzewania) i kompletnie odstają od norm przewidzianych ewolucją. Siedzi taki w w tej lodowni, kolor (z zimna) ma jak denaturat za PRL-u a spróbuj go wyciągnąć, to afera na pół plaży.
Po zrobieniu fotki, wróciłem na kocyk.
W kolanach to mi tak skrzypiało, że się ludzie oglądali.
Trochę nadrabiałem miną, ale po kolorze skóry i tak się wszyscy domyślili, że byłem trzeźwy.
Ale obciach!
W ramach odszkodowania za moje poświęcenie, Ilona zaprosiła mnie do Ustki (Bunkry Bluchera) na tradycyjny, nadmorski obiad.
Golonka z chrzanem i z ziemniaczkami w mundurkach, ogórek małosolny i pomidor.
Mniam!
Mogę to trochę traktować jak ostatnią wieczerzę, bo po powrocie do Warszawki, przechodzimy na dietę.
O czym donoszę z mieszanymi odczuciami.