NIBY JESZCZE WEEEKEND…
…ale to już nie to samo.
Niedziela jest (u mnie) takim dniem, że już nie mam tej lekkości psychicznej, którą mam w piątek – po południu – czy w sobotę.
Niedziela jest dniem bronienia się przed następnym tygodniem – ze szczególnym uwzględnieniem poniedziałku.
Niby powinno się żyć Tu i Teraz, ale moje Teraz rozmywa się na niedaleką (niestety) przyszłość, która serwuje mi wiele niewygód, oszczędzanych mi przez weekend.
Oczywistą zmorą jest wstawanie.
W sobotę lub w niedzielę śpię, aż w końcu czuję, że zaczynam gnić w wyrze i za chwilę larwy muchówki zaczną wypełzać mi spod pach i otworów technologicznych. Śpię do tej pory, że już żadne pozycje nic nie dają a umysł chce już do reality show.
W te dni budzę się rano i z rozanieleniem patrzę, że to dopiero dziewiąta. Odwracam się na drugi bok i…
Dalej, aż do zgnicia.
I to jest prawidłowy poranek!
Kiedyś (dawno) pocieszał mnie jeszcze fakt, że w niedzielę – w telewizji – był wieczorem jakiś dobry film. Obecnie, ten ostatni bastion niedzielnego optymizmu zginął w zalewie sraczki serialowo-publicystyczno-nijakiej. Telewizja traci swoją magię i rolę odrywacza od rzeczywiśtości – choćby na chwilę.
Tak więc, czekam na te przereklamowane dni, obwiązane hasłami o tym, jak to praca uszlachetnia, jak to dobrze czuć się potrzebnym (rzadko, docenionym), jak to kołacze będą się turlać ku mnie i wszelkie, inne, wypasione wyniki moich starań zawodowych.
Pracę (niby) mam dobrą. Nie naharuję się, siedze w suchym i ciepłym. Tyle, że jak powiedział kiedyś (smętnej pamięci) nadworny ginekolog moich pań:
– Wiesz, Piotr. Nawet tak, z pozoru, atrakcyjna praca jak moja, nudzi się po pierwszych trzech miesiącach.
Tą niewesołą konstatacją kończę swoje wywody.