Przejdź do treści

Osiedlowy amant!

  • przez

No, przygodę taką miałem…
Nie, żeby z rodzaju Indiana Jones, nie.
Raczej Freddy Krueger z przyległościami.
A było to tak…

Właśnie opuszczałem swój blok rodzinny, kiedy znienacka podeszła do mnie (od tyłu – jakże by inaczej) Osiedlowa Pijaczka. Piszę z wielkich liter, ponieważ jest to postać, na naszym osiedlu, niezwykle ważna i potrzebna. Stanowi ona bowiem wzorzec negatywny dla wszelkiej maści ludzi porządnych, za porządnych uchodzących lub uważających się za takich. A im bardziej fałszywych, tym bardziej potrzebujących takiego wzorca. Koniec dygresji.

Tak, więc – zupełnie nieoczekiwanie zostałem obdarzony przez los towarzystwem dość egzotycznym i do tego wyposażonym w psa rasy… Tu można strzelić dowolną rasę a na pewno część jej będzie miała udział w tym stworzeniu.
Owionął mnie arom… (eee…) zapach przetrawionego alkoholu. Prawdopodobnie od niej, bo pies wyglądał na trzeźwego. I tu zaczyna się zasadnicza część mojej przygody – z morałem:

Zaczęła z kulturą:
Dzień dobry, sąsiedzie.
(Sąsiadami jesteśmy tak, około 300 metrów od siebie, ale…)
– Dzień dobry, sąsiadko.
– Ładna pogoda dzisiaj – zaczęła neutralnie, podnosząc przy tym głowę.
– No, wreszcie – powiedziałem, tonem niezachęcającym do rozwijania tematu.
Pan to zawsze taki elegancki, że aż się kobiecie zaraz, kurwa, mokro robi.

Tu upłynęła dość długa chwila, zanim dotarło do mnie co oznacza owo stwierdzenie. Przyznam, że wpadłem w lekką panikę a wyobraźnia zaraz podsunęła mi dość przerażające obrazy wyników mojej elegancji.

Przysunęła do mnie swoje (~60-letnie) 120 kilo i pociągnęła nosem.
– A zapaszek jaki… Mm…

Wystraszyłem się, że będzie chciała mi wsadzić nos pod pachę, ale zatrzymała się w odległości 15-tu centymetrów.

– E, no… robota taka, to i ubrać się trzeba – starałem się jakoś wybrnąć.

Pies w tym czasie zaczął mi obwąchiwać buty i jakoś niespokojnie ustawiać się do mnie bokiem.

– Ja to widzę sąsiada często. Klasa, prawdziwy mężczyzna…

Jestem raczej wygadany ale na takie dictum, nie bardzo umiałem znaleźć cokolwiek odpowiedniego a zarazem takiego, żeby nie doprowadziło do dalszego wylewu zachwytów.

– Bardzo sąsiadka łaskawa – uśmiechnąłem się z czarem zaawansowanego tężca.

Pies w tym czasie, starał się nasikać mi na buty. Cały czas już, już miał podnieść nogę, ale zawsze zdążyłem zrobić pół kroczku. Tak sobie pląsaliśmy wspólnie…

– A ja to takiego kaca mam, że ledwo zipię – przeszła nagle do innego tematu.
– Powietrze świeże, to się jakoś sąsiadka przewentyluje – podsunąłem nadzieję.

Popatrzyła na mnie tak jakoś uważnie i chyba dość sceptycznie.

– Piwo by pomogło, ale bez kasy jestem – zrobiła spaniela i zaatakowała dalej – dałby sąsiad na piwo, to by człowiek jakoś do siebie doszedł.

Szydło wyszło z wora, choć jego czubek migotał od początku tej rozmowy. Sięgnąłem do kieszeni. Najdrobniej miałem w banknocie 10-złotowym. Dałem, bo przecież sąsiadki (a w dodatku – ledwo zipie) nie zostawię w takim stanie…

Odeszła w kierunku sklepu, dziękując mi zawodzącym ze szczęścia głosem.
I to koniec przygody.

Jaki morał?
Socjotechnika podstawą sukcesu finansowego!

Udostępnij wpis innym: