Ci z Was, którzy mają mnie na Facebooku, znają mnie osobiście lub są, ze mną, związani w inny sposób, wiedzą, że jakiś czas temu zrezygnowałem z klasycznych papierosów na rzecz tych elektronicznych.
Jak się okazuje, poza profitami zdrowotnymi, pociągnęło to daleko idące konsekwencje, dla mnie jako palacza. Powód jest dość prosty.
Od samego początku mojego „palenia elektronicznego” używałem płynu o zawartości nikotyny, określonej liczbą 18. Oznaczało to, że ilość nikotyny, mniej więcej była porównywalna do tej, która znajduje się w czerwonych Marlboro. Takie paliłem poprzednio, przed elektronikami. W ilościach dość hurtowych: 40-50 dziennie.
Oczywiście, po pewnym czasie, anieli podkusili mnie do tego, żebym zobaczył, jak się pali troche lżejsze wydanie elektronika. Ponieważ płyny (wtedy) robiłem jeszcze sam, nie było z tym problemu. Oczywiście, zjeżdżałem z tą mocą bardzo powoli i ostrożnie, żebym nie stał się niebezpieczny dla otoczenia lub dla samego siebie.
Ale, krok po kroku…
Było 18, 16, 14, 12, 10, 8, 6…
Ostatnio paliłem (kupną) trójkę.
To już tak spory sukces, biorąc pod uwagę moje początki.
Dzisiaj nabyłem „zerówkę”.
Ot, tak dla draki, bo jak paliłem 18-tkę, to raz spróbowałem i było wielkie rozczarowanie. Brakowało tego „szarpnięcia” w gardle. Palacze wiedzą o co mi chodzi.
No, może niezupełnie dla draki, bo jednak miałem nadzieję, że to da się palić w czasie kiedy jaram już trójkę.
Wyobraźcie sobie, jakie było moje zaskoczenie, kiedy… zasmakowało!
No, i jest to szarpnięcie!
Mięta z zerową zawartością nikotyny!
Czyli, pozostaje mi czysta liturgia palacza.
Cmokanie, „dymek”, zajęcie dla rąk, całe to napełnianie i czyszczenie…
Zdaje mi się (piszę to z ostrożnym optymizmem), że moja nikotynowa kochanka będzie musiała odejść do innego wybranka.
O czym, donoszę lekko zaskoczony, ale pełen pozytywnych myśli.