(reportaż z pierwszej ręki)
Jako, że znudziło mnie czekanie na jakiś odzew w sprawie pomocy dla uchodźców z Ukrainy, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.
Za podszeptem telewizji, udałem się na Dworzec Zachodni w Warszawie. W telewizji powiadali, że jest tam (też!) sporo ludzi oczekujących na transport po Polsce.
Wsiadłem do swojej kultowej fury i jadę.
Zaparkowałem nawet w dość korzystnym miejscu, czyli tam, gdzie kręciło się sporo Ukraińców. W znakomitej większości, to matki z dziećmi. Było też kilkudziesięciu ludzi z karnacją i rysami twarzy, wskazującymi na pochodzenie azjatycko-afrykańskie. Młodzi. Pewnie studenci z Ukrainy.
A na dworcu…
No, nie spodziewałem się. Ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie. Stoją wszędzie, siedzą wszędzie, dzieci czasami leżą. Powiem szczerze, że lekko zgłupiałem. Ale jedynie na początku, bo jak po chwili zauważyłem, jest w tym wszystkim jakiś sens i logika.
Jest organizacja i chaos jest jedynie pozorny.
Mnóstwo wolontariuszy. Policja i Straż Miejska, informujące i kierujące ludzi do potrzebnych im miejsc.
Wszyscy spokojni, mili i usłużni.
Trochę mi ulżyło.
Wszyscy spokojni, mili i usłużni.
Trochę mi ulżyło.
No, ale w związku z tym, że nie przyjechałem jedynie zachwycać się działaniami wszelakich służb – szukam kogoś, komu mogę pomóc.
Nauczyłem się po ukraińsku jak spytać czy jest potrzebny bezpłatny transport na terenie Polski.
Po (może ) dziesiątym podejściu do grup pań z małymi dziećmi, zapał mi lekko opada. Wszyscy bardzo miło i serdecznie dziękują za chęci, ale…
Ci ludzie czekają na umówione autokary i inne środki transportu, jeżdżące w ramach szerszej akcji.
Pokręciłem się jeszcze trochę i zdesperowany podchodzę do dziewczyny-wolontariuszki. Pytam, co się dzieje, bo nie mogę znaleźć chętnych na moją pomoc. Wypytała mnie ile osób mogę zabrać i gdzie. Pokazałem gdzie stoję.
Wróciłem do autka, okleiłem je, zawczasu przygotowanymi ogłoszeniami, o darmowym transporcie i… siedzę.
Oglądam ludzi i całe to zjawisko jakim jest ewakuacja z terenów wojny. Ludzie spokojni, poważni i zmęczeni. Zmęczenie widać w oczach, ruchach. Jakby spowolnionych.
Po kwadransie, podchodzi do mnie znajoma wolontariuszka z zapłakaną kobietą. Pyta czy pojadę do Dorohuska – na przejście graniczne.
Okazuje się, że pani pracuje (od niedawna) w Polsce, pod Warszawą. W Ukrainie zostawiła dzieci z mężem. Teraz on zgłosił się do oddziałów militarnych, żeby bronić kraju i musi w poniedziałek stawić się po odbiór broni i pojechać na wyznaczony odcinek walk. Ona musi odebrać dzieci z granicy. Są jeszcze po tamtej stronie – razem z nim. Mieszkają w Donbasie.
Droga do Dorohuska przebiega dość spokojnie i sprawnie. Spory ruch na trasie ze wschodu. Proponuje mi jakieś pieniądze. Ciężko się opędzić. W końcu mówię żartem, że ja nie przestanie, to zaraz będzie musiała iść dalej pieszo. Uśmiechnęła się, ale pomogło.
Na miejscu jesteśmy o godzinie 15.
Halina (bo tak ma na imię) kilka razy się upewnia czy poczekam na nią. Płacze, bo się boi, że jak odjadę, to ona zostanie z tymi dzieciakami na granicy. Uspokajam ją. Chyba skutecznie. Wreszcie idzie za granicę.
Ale dzwoni, co jakiś czas, czy jeszcze jestem.
Ale dzwoni, co jakiś czas, czy jeszcze jestem.
Siedzę w aucie i patrzę.
Ludzie idą grupkami. Jest ich mnóstwo. I wiecie, co jest (nie wiem jak to nazwać) straszne?
Jest kompletna cisza. Jakby się odwrócić plecami, to by można pomyśleć, że za tobą są puste pola. Nie umiem tego ogarnąć. Dopiero w tym momencie odczuwam podmuch wojny.
Twardy sukinsyn ze mnie, ale coś łapie za gardło…
Idą długim sznurem. Ci bogatsi (?) jadą samochodami. Ale to nie są fury z salonu. Kilku, kilkunastoletnie auta typu „Niemiec płakał jak sprzedawał”. Owszem, bywają nowsze a czasami nawet niezłe furki. Ale to rodzynki w dość ubogim cieście.
Ludzie ubrani nawet dość dobrze. Pomyślałem, że jednak w tej Ukrainie nie jest aż tak biednie jak mówią. Znacznie później, podczas powrotu, Halina mówi, że oni mają na sobie to, co mają najlepsze. Są dumni i nie chcą, żeby było (w Polsce) widać ich niedostatek. Nie chcą litości od nas. Chcą pomocy.
Na granicy (po naszej stronie) spory ruch pojazdów. Straż pożarna, policja, pojazdy medyczne – wszystko to, wozi ciągle artykuły potrzebne tym, którzy stoją w olbrzymich kolejkach po ukraińskiej stronie. Kolejki dotyczą pieszych i pojazdów. Nie byłem po tamtej stronie. Nie widziałem tego, jak tam jest zorganizowany ten exodus. Ale chyba gorzej niż u nas.
Oprócz tych, którzy uciekają, są również ci, którzy wracają do kraju walczyć. Gadam z kilkoma z nich. Są bardzo zdeterminowani. Motywacja najprostsza jaka może być. Jadą bronić swojej ojczyzny.
I akurat w tym momencie, nie ma w tym nic patetycznego czy na pokaz.
To widać i słychać.
I akurat w tym momencie, nie ma w tym nic patetycznego czy na pokaz.
To widać i słychać.
Życzę im szczęścia.
Oni dziękują za pomoc, bo jak mówią, łatwiej będzie im walczyć wiedząc, że ich bliscy nie idą na poniewierkę.
Jestem skrępowany i zażenowany.
Pod samą granicą (ja stoję ze dwieście metrów od) wolontariusze rozdają jedzenie i picie oraz inne artykuły, które mogą się przydać uciekinierom.
Na szczęście, prawie wszyscy, nie przekraczają granicy „na ślepo”. Są poumawiani na jakiś transport. Rodzina, znajomi, autokary. Rejestracje pojazdów bardzo różne. Zagraniczne również.
Na Halinę i jej dzieci, czekam dziewięć godzin. Nawet nie mogę zasnąć. Nie wiem, czy udzieliła mi się atmosfera, czy jest inny powód. Siedzę, chodzę, palę papierosa…
Do jedzenia nic nie wziąłem. W pobliskim sklepie udało mi się kupić „sewendejsa”, trochę wafelków i kawę z ekspresu. Dobre i to.
W samochodzie łapię jakąś dużą stację radiową – ukraińską.
Słychać doskonale.
Żadnej histerii i propagandy.
Spikerzy instruują jak postępować na skutek urazów, postrzałów i innych kontuzji. Gdzie się chować w przypadku nalotu i ostrzału. Jak zachowywać się w schronach. Czasami puszczą jakąś pieśń. Taką „na pokrzepienie serc”.
Tuż po północy są.
Dziewczyna, kilkanaście lat i chłopak – tak z dziesięć.
Siadają z tyłu i po dwóch minutach już śpią.
Nie ma się co dziwić.
Wreszcie jedziemy!
Gadamy z Haliną o wszystkim i niczym.
Ona ma siostrę w Petersburgu. Ma męża Rosjanina. To jest bardzo częsty mariaż w Rosji i w Ukrainie. Tam nikomu to nie przeszkadza.
Siostra, na początku, nie wierzyła Halinie, że jest tak jak jest.
W rosyjskiej telewizji i pozostałych środkach masowego ogłupiania, gadają, że faszyści ukraińscy walczą z narodem. Że strzelają Ukraińcy do Ukraińców, że sami się obrzucają rakietami, że strzelają do swoich cywilów. Bohaterska armia rosyjska była zmuszona wkroczyć, żeby nie dopuścić do masakry. No, i do tego, żeby bronić Rosjan. Podają również, że straty Rosjan, na dzień 03.03.2022, wynoszą, około trzystu żołnierzy. Tak to tam działa.
To, co powyżej, to nie jest mój wymysł.
To informacje z pierwszej ręki.
Do ich mieszkania (wynajętego) dojeżdżamy o godzinie 03:45..
Szybko się żegnam i życzę im szczęścia.
Uciekam niemal, bo ona płacze i zaczyna mi dziękować.
W gardle mam gulę…
A przecież „chłopaki nie płaczą”.
P.S.
Żadnych zdjęć (oprócz tablicy) nie zrobiłem.
Jakoś tak czułem, że nie wypada.