Zachciało mi się wielkiego świata.
A dokładniej – zachciało mi się akurat wtedy, gdy przechodziłem obok herbaciarni, w przerwie między sprawami urzędowymi.
Lokal przyjemny – w lochu jakimś. Zrobiony stylowo i przytulnie.
No, to siadam sobie przy stoliku.
Tup, tup, tup – panienka podchodzi i podaje mi kartę herbat. Jest z czego wybrać, ponieważ w menu występuje ponad 100 pozycji!
Siedzę sobie i marudzę w myślach. Za cholerę nie wiem o co chodzi – w większości opisanych rodzajów herbat. Tym niemniej, jakoś trzeba z tego wybrnąć. Najlepiej z miną światowca – oczywiście.
Po przejrzeniu całej oferty, jestem taki sam mądry jak przed. Gruzińskiej przecież nie poproszę bo cały stan wojenny ją pijałem. Zresztą, nie znalazłem w spisie.
Po jakimś czasie, panienka (tup, tup, tup…) nadchodzi z miną radosną i próbuje ze mnie wyciągnąć informację, do jakiej herbaty czuję niepohamowany pociąg.
Nie jest dobrze…
Otwieram więc na chybił-trafił i losuję paluchem… herbatę nepalską.
– Herbatę nepalską proszę – ja, na to uprzejmie.
Oczywiściem, robię to z miną starego kipera herbacianego.
I tu następuje pierwsze wskazanie na to, że zaczyna coś się dziać. Panienka bowiem, robi minę lekko zaskoczoną czy też zdziwioną.
– Jest pan pewien?
Skoro powiedziało się „A”…
– Oczywiście, że jestem pewien a dlaczego pani pyta?
Panienka lekko się zmieszała i uciekła wzrokiem.
– A… no… nie, nic… – jakoś mętnie zeznała.
Popatrzyła na mnie jeszcze chwilę wzrokiem zagadkowym i… poszła realizować moje zamówienie.
Minęła może minuta, gdy z zaplecza wychyliły się dwie głowy – chyba pozostałych pracowników.
Jakby na moim miejscu siedział Brad Pitt, wzbudzałby pewnie mniejsze zainteresowanie. Chłopaki przewiercali mnie wzrokiem tak intensywnym, że aż się poczułem dość niezręcznie. Trwało to jakąś chwilę i zniknęli. Jak się okazało – jedynie na jakiś czas.
Bowiem, kiedy w moim kierunku zaczęła nadchodzić panienka z moim zamówieniem – głowy pokazały się ponownie. Tym razem już trzy! Zignorowałem.
Elegancki imbryk i stosowna czarka do herbaty wylądowały przede mną.
No, i tu się zaczął pierwszy akt tragedii pod tytułem „Pan Piotr w herbaciarni”. Aromat, jaki rozszedł się od imbryczka był…
No, generalnie mówiąc – specyficzny. Taka obórka pomieszana ze starą rybą.
Głowy z zaplecza wystają nadal…
Oczywiście, ja już wiem, że wpakowałem się po pachy z tą herbatą, ale postanowiłem, że nie dam się i pokażę młodym, iż są jeszcze prawdziwi twardziele na tym zniewieściałym świecie. Nalałem sobie wywaru do czarki. Żałowałem jedynie, że klamerki na nos nie dodają do kompletu.
Posłałem zblazowany uśmiech w kierunku gapiów zza ściany i…
Łyk!
Kochani.
Nie ma takiego pióra ani klawiatury, która potrafi opisać to, co przełknąłem.
Nie ma takiego stopnia goryczy zabarwionej zapachem zjełczałego tłuszczu.
Po prostu, coś takiego nie występuje w przyrodzie!
Oczywiście – poza moją herbatką.
Kompletny paraliż jamy ustnej i nosa.
Gdyby nie ci kolesie, którzy gapili się na mnie z zaplecza – wyleciałbym stamtąd jak z procy i tyle by mnie widziano.
Ale, oczywiście ma się ten ambit i nie będą nam się tu młodzi chichrali!
Wypiłem pół litra tego płynu. Zęby mi nie powypadały, platfusa nie dostałem!
Wprawdzie łzy mi leciały ale miny robiłem wniebowzięte i całokształtem starałem się aby było widać jak się zachwycam. Kolesie, którzy czekali na moją kapitulacje, miny mieli tak ogłupiałe, że jedynie to pozwalało mi nie umrzeć podczas tej konsumpcji.
Jak już skończyłem – odczekałem ze trzy minuty, żebym mógł mówić i poprosiłem o rachunek.
Podczas płacenia, pochwaliłem herbatkę i zaznaczyłem nawet, moje lekkie rozczarowanie z tego powodu, że herbata mogła by być bardziej esencjonalna.
Panienka patrzyła na mnie wzrokiem osłupiałym i bliskim histerii.
Prawdopodobnie, bała się mnie.
Po schodach udało mi się wejść o własnych siłach.
Wyszedłem na ulicę. Świat był znowu piękny!
Jak bym się kiedyś wybierał do Nepalu to wezmę herbatę ze sobą.
Nawet Gruzińską!