Nie wiem jak w waszych stronach, ale w Warszawie jest coraz mniej wróbli. Kiedyś nawet zastanawiałem się nad tym zjawiskiem, ale nie znalazłem jakiegoś uzasadnionego motywu dla takiej sytuacji. Wróbli jest coraz mniej i tyle.
Tym bardziej ucieszyło mnie, że na jeden z dziedzińców naszej fabryki wprowadziło się ich dziewięć. Dziewięć zdrowych okazów – płci niewiadomej, bo nie odróżniam żadnych detali konstrukcyjnych, które by mnie naprowadziły na podział płciowy. Zresztą, jest mi to zbędne.
Wróbelek, to wróbelek.
I tak, postanowiłem się nimi trochę zająć.
Ptaszki skaczą po dziedzińcu i tłuką dzióbkami po betonie. Żarcia pewnie szukają. Tyle, że na tych dziedzińcach, to rozpacz i nędza. Nawet jednej trawki, a co dopiero cokolwiek spożywczego. Nawet dla moich podopiecznych. A wróble (podobno) nie są bardzo wybredne.
Moja Wierna (…) Małżonka, za moim podszeptem, kupiła kilogram zwykłej kaszy manny i wiaderko łuskanego słonecznika. I tak, zostałem dokarmiaczem wróbli. Społecznie, bo w fabryce nie ma takiego etatu.
Codziennie, rzucam im po garstce jedzonka.
Nawet się cieszą i jedzą!
Mam taką ideę, jak w tytule tego wpisu.
To będą najgrubsze wróbelki w stolicy.
Jednym słowem: GRUBELKI.
Pewnie, z wdzięczności, obsrają mi cały samochód, ale nie jestem drobiazgowy.
Na zdrowie!
(ciąg dalszy o grubelkach: TUTAJ)