Siedząc w kawiarni (przelotem w Wawce), dałem się zaskoczyć sytuacją na pozór prostą i jasną. Obok, przy stoliku siedziały trzy turystki. Takie, w wieku dobrze poklimakteryjnym. Na zakupach, bo toreb z ciuchami miały sporo. Popijały jakieś cienkie kawki.
W pewnym momencie jedna z nich spytała mnie czy mówię po angielsku. Wprawdzie mój angielski jest mocno ograniczony, ale co mi tam. Odpowiedziałem, że owszem – trochę.
Tu miła pani zadała mi pytanie dość zaskakujące. Mianowicie zapytała dlaczego w Warszawie nie można napić się piwa lub trzepnąć sobie drinka.
Automatycznie odpowiedziałem, że to w związku z tym, że do naszego miasteczka przyjechał papież.
– No to co? – zabrzmiało kolejne pytanie.
– No bo w dniach wizyty nie sprzedaje się alkoholu – ja na to jak dziecku.
I tu padło pytanie, którego się obawiałem:
– Dlaczego się nie sprzedaje?
Nabrałem powietrza i… no właśnie…
Naprędce starałem się dorobić jakąkolwiek sensowną ideę do sytuacji. Mimo, że jestem inteligentny… nic mi nie przychodziło do głowy. W każdym razie, nic logicznego.
No bo co tu odpowiedzieć!!!
W końcu, w przebłysku specyficznego humoru, powiedziałem, że być może jest tak, iż papież ma problem alkoholowy. Nasi w obawie, że się urwie i… zdegustuje – wydali taki zakaz. Cała impreza by się zmarnowała. A tu starania, koszty, orkiestry, chóry, transparenty i inne objawy tego, co moi rodacy uważają za dowód prawdziwego chrześcijaństwa. Trzeba być czujnym… I to na wszystkich szczeblach.
Pani przyjęła to, na szczęście, również z humorem. Myślałem, że to koniec konwersacji, która i tak dla mnie była ciężka. Lecz po kilku minutach, ta sama pani spytała się gdzie kupił alkohol koleś, który szedł opodal, bo ona w dalszym ciągu chciałaby też coś sobie strzelić. Koleś faktycznie, zalany dość mocno.
No i masz dziadu placek!!!
Jak miałem, w szczątkowym angielskim, pani z Londynu (okazało się w trakcie, że są z tej dziury, odległej od Warszawy ze 2500 kilometrów), elegancko ubranej, wytłumaczyć zawiłości i specyfikę pokątnego handlu gorzałą?
Zapłakałem gorzko wewnątrz…
Ale co było zrobić. Musiałem ją oświecić, żebyśmy nie wyszli na naród niegościnny i stawiający się ponad inne nacje. W krótkich słowach zaproponowałem jej złapówkowanie gościa za barem i… zamówienie kawy z koniaczkiem. Popatrzyła na mnie niepewnie, ale widocznie Angielki musza coś walnąć po południu, bo… poszła!
Kątem oka oglądałem pertraktacje. Barman trochę się droczył, ale… siła naszych pieniędzy („Poznaj siłę swoich pieniędzy” – pozdrowienia dla Wałęsy) sprawiła, że moja nowa znajoma przywędrowała z płynem w filiżance. Jej koleżanki przeprowadziły zmasowany atak na bar. Też z sukcesem.
Ja, uprzejmie się kłaniając – wypełzłem na ulicę. Diabli wiedzą co one wymyślą po tej gorzale. Angielki zawsze były specyficzne. Jeszcze zaczną o kaczorach, Romku Giertychu. lub Ędriu Lepperze. A tego przecież nikt nie jest w stanie wytłumaczyć. Ani na trzeźwo ani po gorzale…