Ku mojemu, wielkiemu zaskoczeniu, uroczystość otwarcia Igrzysk Olimpijskich wywołała więcej zainteresowania gawiedzi, niż same igrzyska. A przecież uroczystość ta, to nie jest pierwszy załogowy lot na Marsa czy wywołanie kolejnej wojny w Europie.
Ale nie…
Tydzień minął od imprezki i ciągle ta gorączka.
A to, że zaśpiewała, a to, że LGBT, a to, że komuś się kojarzy.
Pozostanę jedynie przy LGBT i (niby) promocji tego zjawiska.
W samej Warszawie było już tyle Marszów Równości oraz podobnych imprez, że…
Życie pokazuje, że wszelkie masowe spędy pod hasłem, to tylko spędy i raczej niewiele z nich wynika. Ot, ktoś chce zaznaczyć swoją obecność, odmienność i pomysł na życie. Następnego dnia wszyscy mają to w dupie i najwyżej pozostaje radość, obojętność lub niesmak – w zależności od wyznawanych wartości.
Obecnie, siedem dni po otwarciu, mniej się zajmujemy naszymi triumfami lub porażkami sportowymi. A przecież to jest właśnie sednem tego typu wydarzenia. Medale (nawet nasze) odnotowujemy mizerną wzmianką. Za to potrafimy rozdzielać włos na czworo przy jakiejś wieczerzy, Jezusie/Bachusie czy innych nieistotnych szczegółach.
No, i szable w dłoń!
Zwalczające się ugrupowania, bluzgi, zacietrzewienie i wszelkie bagno jakie w nas siedzi. Gdyby to przenieść na konkretny teren (a nie na FB), to krajobraz, po dwóch dniach, przypominałby jakąś Hiroszimę lub Stalingrad. Trupy i pogorzeliska.
W tym jesteśmy dobrzy.
A przecież to Olimpiada.
Święto sportu, ale nie tylko.
Święto marzeń i radości ze zwycięstwa.
Święto ludzi z całego świata.
Ludzi różnych a mimo to takich samych.
Może by to jakoś uszanować i nie zajmować się pierdołami a tym, co jest w tym piękne, warte naśladowania i propagowania?
No, to sobie pogadałem.