(dałem się sprowokować, czyli: kolorowanie rzeczywistości)
Tak sobie słucham komentarzy po meczu Polska – Holandia i…
Jesteśmy specjalistami od owijania kupy w kolorowe papierki.
– To nic, ale za to grali!
– Pokazaliśmy się z dobrej strony!
– Świetna drużyna!
Natomiast prawda jest taka, że mistrzostwa Europy, to nie jest Powstanie Warszawskie lub inny zryw narodowy, żeby się później, przez lata, jarać stylem porażki. O ile kogokolwiek to jara.
Porażka, to porażka.
Za tydzień, nikt nie będzie pamiętał o tym, jaką piękną figurę zrobił ten czy ów zawodnik albo kto się najładniej łapał za głowę, po strzale obok bramki.
Za tydzień pozostaną tylko bezduszne cyfry.
A te są: jak widać.
Narracja komentatorów i wszelkiej maści ekspertów (z nielicznymi wyjątkami) przypomina nieco ocenę brzydkiej dziewuchy na dyskotece.
Z tym, że nikt nie ma zamiaru nikomu kraść koni, a każdy patrzy jakby tu umoczyć.
I tu jest pewien problem.
Podobnie z naszymi.
– Przegrali, ale za to jak dobrze grali!
No, i co z tego.
W tych rozgrywkach chodzi o punkty a nie o wrażenia estetyczne.
I nawet elegancki przyodziewek-vintage, trenera Probierza, niewiele tu zmienia. Niestety.
I nawet elegancki przyodziewek-vintage, trenera Probierza, niewiele tu zmienia. Niestety.
Przed meczem z Austrią, życzę Wam i sobie, żeby nasi grali jak patałachy z pierwszą grupą inwalidzką, ale…
ŻEBY WYGRALI.
Tak nam dopomóż Probierz i wszelkie inne duchy opiekuńcze.
Amen